sobota, 29 listopada 2014

Prezes w niemieckiej niewoli.

To się nie powinno zdarzyć. Prezes jednej z czołowych polskich partii politycznych trafił i pozostaje od lat, od dziesięcioleci (?) w niewoli. Larum grają - w niemieckiej niewoli.
A przecież POLSKA, POLACY, POLSKOŚĆ, RZECZYPOSPOLITA. I nikt nie ratuje? Może nikt nie wie? Bo przecież nie, że nie potrafi. Zgaduję nawet, prezes sam we własnej osobie wyzwolić by mógł się, gdyby zrozumiał. Ba lepiej niż inni.

Ale i sidła perfidne, niemiecką jakością przerażająco, przestraszające. Niewidzialne jak najnowsza technika bojowa, a przecież starutkie, truchełko zda się. Pozór i bajka, mocarne. Kto w sieci wpadnie nie wylezie, a pająk ogromny podejdzie, spokojniutko, cichutkim śmierci krokiem, jad wsączy, ofiarę zabije, wypije duszę, zezwłok pozostawi z wierzchu podobny żywemu, a i jak na otumanienie tłumu marionetką jakowąś poruszał będzie. Zgroza. Skala międzynarodowa, kontynentalna.
Przetrzyjcie oczy patrioci. Herder - Niemiec okrutny wymyślił, a pokolenia germańskie następne na świat jak zarazę rozniosły pomysł, ideę. Wierzyć nam każą, prezesów więżą, w myśli, że NARÓD, a pod taką pelerynką schowane twarde VOLK, może nawet "ein volk...".

niedziela, 23 listopada 2014

Augustyn część 2.

Jak się zastanowię, to moja porażka w starciu z "Przeminęło z wiatrem" nie jest taka absolutna i ostateczna. Choć z filmem walczyć mogę góra do sceny, gdy panny z dobrych domów skazane zostają na południową drzemkę, to z książką radzę sobie świetnie. Z czystym sumieniem rzucam ją w kąt po przeczytaniu początku pierwszej strony. Być może Margaret Mitchell jest świetną psiarką, być może, nic o tym nie wiem i nie będę wiedział. Nie chcę. Z mojej własnej winy, z winy tłumacza, z winy filmu, który wcześniej widziałem, niefortunnego początku powieści. Bez znaczenia. To, dla mnie, kiepska literatura i nie będę się nią katował. Próbowałem wystarczy.


"Przeminęło ..." zła proza ale gruncie rzeczy niegroźna. Groźna potrafi być literatura najwyższych lotów.
Dwa razy nieskutecznie podchodziłem do "Zbrodni i kary". Zaczynałem, czytałem ze sto stron i nie mogłem dalej. Trzecia próba była udana (?). Przebiłem się przez świat Dostojewskiego, wyrąbałem sobie przejście. Był genialnym pisarzem, ale płynęło w nim zło. Musiał w nie wierzyć. W jego realne istnienie, widzieć w nim siłę równie sprawczą jak dobro.
Czytając "Zbrodnie i karę" można zobaczyć uniwersum, w którym szatan przestaje być strąconym aniołem a staje się bogiem. To nie zło wtórne, zło buntu negowania prawdy, zło niszczyciela, zło którego sens istnienia definiuje pierwotne wobec niej dobro. To nie jest "ta siła, która wiecznie zła pragnąc, wiecznie czyni dobro". To zło kreatora, stwórcy. I to jest przerażające. Bardzo trudno walczyć z sugestywna wizją czegoś na co nie ma w nas zgody. Z pojedynku z Dostojewskim wyszedłem, jakimś cudem, nieokaleczony, może nawet silniejszy, ale go już nie czytam.

sobota, 15 listopada 2014

Augustyn część 1.

"Rana" oglądałem tylko raz, jeszcze na studiach. I nie wiem, czy jeszcze kiedyś będę chciał.

Przyzwyczaiłem się, wrosło we mnie przekonanie, że widziałem w tym filmie wszystko co ważne. Jest scena, gdy kamera przestając penetrować pole bitwy zwraca się w stronę nieba, i zanim do niego doszła pomyślałem: "To niebo powinno być zielone". Było takie! To zielone niebo stało się częścią mnie, znienacka, absurdalnie. Wtargnęło nie do mego serca, ale do głowy. Niespodziewana iluminacja.
Uznaję iluminację za pełnoprawny sposób poznania. wierzę w możliwość nagłej, całkowitej jasności, która na nas spada. Ale wierzę też, że do przyjęcia tej zmiany, nowej jakości w naszym myśleniu, musimy być przygotowani. W życiu bym nie poszedł do ciasnej salki w Budzie/Arce na jakiegoś, w dodatku mającego kiepskie recenzje japońskiego Leara, bez wcześniejszego doświadczenia innych kurosawów, fellinich, czy saurów.
W iluminacji największą wartością jest jej nieprzewidywalność. Ćwiczymy, trenujemy, świadomie lub nie, a to co będzie nam ofiarowane jako nagroda, jest zawsze niewiadomą, tajemnicą do chwili stania się.
Dwadzieścia kilka lat temu, uzbrojony w filmoznawcze mistrzostwo, wybrałem się do kina w Muszynie (Baszta?) na "Przeminęło z wiatrem". Klasyk nad klasykami, którego wcześniej nie widziałem. Szedłem z przekonaniem, że zobaczę super kicz, probierz hollywoodzkości, że będzie się z czego pośmiać. Wracałem na kolanach. Byłem też na filmie, ale przede wszystkim stanąłem oko w oko z wizją. Całkowicie fałszywą, z którą się nie zgadzam, ale której nie mogę pokonać. W przeciwieństwie do "Rana" "Przeminęło z wiatrem" oglądałem wiele, z dziesięć jak nic, razy i jeszcze będę oglądał piękną lekcję pokory.


poniedziałek, 10 listopada 2014

Niepodległości?

Zbliżające się święto mocno mnie prowokuje. Co to za święto jest? Kto powinien je obchodzić? Czyja to niepodległość?
Trzy pytania. Choć mógłbym zadać więcej takich, na które niby każdy zna odpowiedź.
11 listopada 1918 roku ostatni dzień wielkiej orki, która jak żadne inne wydarzenie ostatnich dwustu lat zmieniła obraz świata. Choć data ważna, to od razu wyskakiwać z tą niepodległością i robić święto państwowe?
Kto mnie zna, wie, mam uraz z dawnej pracy. Goniłem nie raz, czy dwa, ale setki razy po Kopcu Niepodległości na krakowskim Sowińcu, wysokim. Wystawałem jak palestrant śnieg, deszcz, czy obrzydliwe towarzystwo, bo jakieś uroczystości...
Psychologiczna podstawa niechęci zdiagnozowana, teraz fakty.
Po zakończeniu I Wojny Światowej Polska obiektywnie musiała powstać, nie było innej opcji. Wszyscy Dmowscy, Paderewscy, Hallerzy byli marionetkami historii, nie było szczególnie istotne co robili. Obszar wokół Wisły nie mógł być niemiecki, austriacki, węgierski, rosyjski, bo tak a nie inaczej potoczyła się ta wojna. Wszyscy silni sąsiedzi ją przegrali, żadnego pokonanego Ententa nie zamierzała wzmacniać. Co mieli ustalić zwycięscy, gdy pod bronią, nieważne w jakich mundurach, było kilkaset tysięcy chłopa mówiącego w jakimś szeleszczącym słowiańskim języku, gdy po Europie przelewały się bolszewickie rewolucje? Powstanie kraju "Polska" było dobrym, optymalnym rozwiązaniem dla decydentów. Dyskusje mogły się toczyć, i toczyły się, tylko o jego granice.
Oddając jednak rację temu co rzeczywiście było, Polska pojawiła się na mapie, jakiś dzień na uczczenie tego został wybrany i nie najgorszy, symbolicznie związane zostało to z osobą Józefa Piłsudskiego, bo ostatecznie z kimś związać było wygodnie. Rozgrzeszenie w kwestii święta państwowego udzielone. Sam nie popieram, innym nie zabraniam, kwestia gustu i tyle.
Ale NIEPODLEGŁOŚCI nie odpuszczę. Powstała Rzeczpospolita była państwem niezależnym od innych państw, i w takim znaczeniu niepodległym. Za najistotniejsze słowo w poprzednim zdaniu uważam nie "niepodległość" lecz "państwo". Obchodzić przychodzi nam dzień niepodległości PAŃSTWA polskiego od innych państw, takich jak Rosja, Niemcy, Węgry, Litwa. (O niepodległości i Litwie i Ukrainie jeszcze będzie.)
Wyśniona, wywalczona Polska, nasza ojczyzna. Czy to przypadek, że w języku polskim nie ma "matczyzny", a jest tylko "ojczyzna"? Kraj surowego, sprawiedliwego ojca, patriarchy, a nie  kochanej i kochającej mamy. Kraj tego, kogo przede wszystkim trzeba słuchać, kto ma nam wskazywać drogę, napominać, rządzić nami. Językowa zagadka to jednak przypadek, bo jeśli nawet znajdziemy gdzieś jakiś Heimat, to będzie on w cieniu Vaterlandu. Państwo, każde państwo dla swej niepodległości potrzebuje podległości swych obywateli. Świętując jego niepodległość, świętujemy swe poddaństwo.
Szkockie i katalońskie referenda niepodległościowe bardzo mnie cieszą. Jeszcze nie teraz, ale powstaną te kraje i inne też. Szkocja czy Katalonia nie będą lepsze, mniej opresyjne niż Wielka Brytania i Hiszpania, nie mam złudzeń. Ale trwa proces demitologizacji państwa, a wraz z nim redefiniowania obywatelskości, demokracji, egalitaryzmu, suwerenności. A nowe ich rozumienie jest niezbędne, bo dziś ciągle posługujemy się nimi jak w XIX wieku, w kontekście, który nie istnieje od zakończenia I Wojny Światowej.
Wracając do 11 listopada, nie mogę udawać, że nie wiem o mrocznej stronie naszej, polskiej niepodległości. O II RP szanującej, czczącej niepodległość, ale tylko własną. Która, łamiąc swe zobowiązania, okradła z niepodległości Zachodnia Ukrainę. Która, z pozycji siły, nie zawahała się okroić niepodległość Litwy.
Nie świętuję.


sobota, 8 listopada 2014

„Niech jedzą ciastka”


Nie jest ważne, czy Maria Antonina wypowiedziała te słowa, czy nie.
Zostaną w jej posiadaniu na zawsze, bo mogła je wypowiedzieć. Przeżyły ją, przeżyły obalenie monarchii, przeżyją i nas. Wybrzmiewa w nich kompromitujące oderwanie królowej od otaczającej ją
rzeczywistości.  Ale z drugiej strony, zdanie o chlebie i ciastkach jest nadzwyczaj logiczne i niezwykle precyzyjne Jedyne, co można mu zarzucić, to to, że zawarte w nim rozwiązanie jest niemożliwe do realizacji.


Przypominam je sobie zawsze, gdy słyszę recepty ekspertów, dotyczące ludzi właśnie zwalnianych z pracy, by się przekwalifikowali, założyli jakąś restaurację, zajęli się doradztwem …
To dobre rady, tak dobre jak Marii Antoniny. Łatwe dla kogoś kto zamiast po chleb zawsze może sięgnąć po ciastko, bo ma wybór i zawsze go miał. Niemożliwe do wykonania przez większość tych, których wybór przez całe dotychczasowe życie był między najtańsze albo wcale, których możliwości, bo i horyzonty, są takie jakie są, jakie zostały ukształtowane. Dlaczego i jakim cudem ci ludzie mieliby i mogliby siebie przeskoczyć? Myślę, że to tak trudne, że prawie niemożliwe. Podobnie
jak niemożliwe jest by intelektualne rodzeństwo Marii Antoniny przestało udzielać rad dobrych tylko dla nich samych.
Mimo tego wszystkiego co napisałem, gdybym mógł wybrać konsultanta dla POLSKI i ŚWIATA, byłaby nim Maria Antonina. Poza jedną głupią, innych rad już nie udziela.

środa, 5 listopada 2014

Pluszowe misie i inne przytulanki

W przeciwieństwie, do swych starszych braci Feluś uwielbia pluszaki. Chcecie znaleźć drogę do jego serca? Skorzystajcie z usług psa przewodnika - przytulanki. Ukochany Słodziak towarzyszy mu w przedszkolu, posiłkach, śnie, spacerach. Czekam, kiedy zaczną wspólne kąpiele.


Mogę nie lubić chwil, gdy na barana dźwigam oprócz syna także psa, jednak ta zabawka, zabawki go inspirują. Oglądając "Toy Story" łatwo zapomnieć, że życie zabawek jest wtórne, jest odbiciem pomysłów dziecka. Ale obejrzyjcie scenę (cudowna) gdy Andy przemienia dobroduszną świnkę w demonicznego generała Golonkę. Wspaniała nowa jakość!
Zabawki pozwalają dzieciom być kreatorami. Jest tak tak długo, jak długo zabawki nie są przedmiotami, rzeczami, które się posiada. Póki żyją.
Widząc dorosłych, czy prawie dorosłych z maskotkami wyczuwam niebezpieczeństwo. Ktoś ma coś miłego, miękkiego, coś nad czym sprawuje kontrolę. Puszysty wzorzec z Sevres władzy, pewności, bezpieczeństwa, zadowolenia z dnia dzisiejszego... Dojrzały świat pluszowych misiów jest kuszący, łatwy, autoerotycznie jednoosobowy, pełen gadżetów do przytulania.
Jeśli nie jesteśmy dziećmi, to posiadanie przytulanki jest jałowe, jeszcze bardziej gdy przytulanką jest człowiek. Kryje się za nim kłamliwe przekonanie o własnej wyższości, schowane za np. "zaopiekuję się", "wiem lepiej", nawet "kocham". Strach przed rzeczywistym poznaniem. 

poniedziałek, 3 listopada 2014

Wisząca Skała

Przyjmowałem za pewnik, że "Piknik pod Wiszącą Skałą" jest filmem o magii. O magii, do której dostęp traci aborygen spętany czerwoną kurtką angielskiego żołnierza, a odzyskują dziewczęta i jedna z nauczycielek uwalniając się od konwencji konfekcji.


Zachwiała moją pewnością wypowiedź bohaterki conradowskiego "Ocalenia" - Jakże pan albo ja możemy wiedzieć, co jest niemożliwe? Nie odważyłby się pan tego odgadnąć! 
Może "Piknik..." jest o strachu przed odpowiedzią co jest, a co nie jest możliwe?
Wszyscy zaplatani w tę historię zaczynają  w wiktoriańskich, bezpiecznych kostiumach. Pensja dla dziewcząt tak wytresowanych, że nawet rękawiczki ściągają na komendę (oczywiście już poza granicami pełnego oczu miasteczka). Są tacy póki nie dotknie ich Skała. Cud geologiczny. Czarny, jałowy kamień, co zjawił się specjalnie, by czekać.
Myślałem - magia, myślę - siła, każe wspinać się nastolatkom, a później i pani profesor skutecznie, aż do zniknięcia.
Niesamowita jest niemoc prób spenetrowania Wiszącej Skały. Sensowne, zorganizowane działania nie przynoszą powodzenia, skuteczne jest poddanie się logice góry - błądzenie. Odnaleziono jedną dziewczynę. Uratowana i wybawiciel wracając ze Skały przegrywają wolność. Zostają przez środowisko skazani na stworzenie pary, wciągnięci w rytm tego, co znane, normalne, uznane za możliwe.
Strasznie smutny byłby taki "Piknik...". Bo albo czeka nas uwiezienie, albo zniknięcie. A przecież ten film nie jest smutny. Czy jest szansą, kto się odważy uznać za rozwiązanie to co niemożliwe? Skała w naszym świecie jest złowróżebna, wroga, niszczycielska, ale może też być całym innym światem. Nie wiemy jakim. Nie wiemy, czy nas przyjmie. Wiemy, że nie poznamy go tak długo, jak się tam nie znajdziemy. Wiemy, że słono zapłacimy, jeśli zechcemy zawrócić wpół drogi.
I co?

sobota, 25 października 2014

Wakacje na Lampedusie.

Z zapamiętanych z dzieciństwa zdań, jest i takie: "Lecę na południe wyzłocić w słońcu swoje skrzydła."
Niedawno miałem okazję przeczytać je moim chłopcom. Akurat ta fraza nie wywarła na nich specjalnego wrażenia, ale już zachowanie Geniusza, który ją wypowiedział, już tak. Wydał im się zły i niesprawiedliwy, bo chciał zabić rybaka, swojego wybawcę.
Geniusz odlatywał, zostawiał stanowiącego dla niego istotę niższą człowieka, kogoś kto spełnił swoje zadanie w jego, istoty wyższej, życiu.



Śródziemnomorskie  Melilla,  Ceuta, Wyspy Pelagijskie ... mityczne, czarodziejskie Południe.
To "nasze" Południe jest też Północą, a jedną z Wysp Pelagijskich jest Lampedusa. Miejsce, gdzie jak chcą jedni odbywa się desant brudasów, którzy powinni siedzieć u siebie, czy jak powiedzą drudzy syta Europa zobaczyć może swoje zakłamanie. W centrum dyskusji znajdzie się miejsce i dla kwestii odpowiedzialności władz Tunezji, czy Libii, i dla działalności mafii przemytników, i dla nieszczelności granic tak morskich, jak lądowych. Co zresztą kto chce.

 

Boli mnie to co o tym słyszę, czytam, oglądam, co myślę.
Najbardziej jednak przeraża mnie, że większość z nas mieszkańców krajów tzw. "cywilizowanych" żyje już, albo zaraz będzie żyła na takich samych lampedusach i nawet tego nie zauważy.
Informacja o coraz większym rozwarstwieniu społecznym odczytana z najnowszego iPhone'a, zobaczona na wklęsłym ekranie nic nie znaczy. Niewiarygodne wydaje się, że lepiej już było skoro to teraz właśnie, nie kiedyś, nawet nie rok temu, mam chipsy o smaku pitaji, piwo które idąć przez świat, przemieniło go, ..., wakacje na Dżerbie, czy w innej Hurghadzie.
Wszyscy jesteśmy wabieni do łodzi płynących do edenów łatwiej, czyściej, szybciej, młodziej, taniej. Wyspecjalizowane agencje obiecują to nam, jak ludziom w Afryce Europę. Z tego żyją. Jak długo możemy im płacić wiozą nas, gdy przestajemy zostajemy porzuceni, skazani na dryf.

poniedziałek, 29 września 2014

Niemistrz


Choć „Polska mistrzem świata” nie brzmi tak dobrze jak „Polska mistrzem Polski”, ale ujdzie.

Namnożyło się polskich mistrzów. Po sukcesie siatkarzy jeszcze się wahałem, ale ile można wytrzymać. Kibicowałem polskim siatkarzom, choć ze znanych przyczyn udało mi się obejrzeć tylko dwa mecze – pierwszy i ostatni. Kwiatkowskiego na trasie niestety nie oglądałem.

Co oznacza bycie mistrzem? Bycie najlepszym? Obiektywnie to tylko wygraną w tym konkretnym turnieju, tym wyścigu. Bo raczej polska drużyna nie jest lepsza od brazylijskiej, amerykańskiej , czy rosyjskiej, polski kolarz nie wygrywa wyścigu za wyścigiem, dając różnym Niemcom, Włochom, Hiszpanom powąchać tylko już ledwie uchwytny zapach swego potu.

Wiele drużyn gra na bardzo podobnym poziomie. Polacy wygrali bo potrafili tak w całym turnieju, jak i w decydujących meczach pokazać coś co było dla przeciwników nowe. Głęboko w to wierzę. Przy obecnym nasyceniu informacjami o drużynie przeciwnej, jedni o drugich wiedzą praktycznie wszystko, stąd wprowadzenie zmiany personalnej lub taktycznej jest bronią niezmiernie skuteczną. Cieszę się, że tym razem udało się to Polakom.

Wielu kolarzy może wygrać dowolny wyścig. Bez dwóch zdań Kwiatkowski został mistrzem świata dzięki swemu nastawieniu na cel (odpuścił jedne zawody, uczestniczył w takich, które przygotowały go tego konkretnego wyścigu) ale i też pracy swoich kolegów. Cześć z nich nie była w stanie ukończyć zawodów, tyle ich kosztowało przygotowanie finiszu lidera. Polaków jechało aż dziewięciu, można sobie zadać pytanie ilu dobrych kolarzy nie miało szansy na sukces, bo miało mnie pomocników (ach te sportowe zasady).

Oczywiście mistrzostwo to tylko pretekst. Na ile konstytutywne jest dla nas wygrywanie, nasza perfekcja, bycie mistrzem? W królestwie ślepców jednooki jest królem. Nie sposób być najlepszym bez tych gorszych, nic bardziej względnego niż mistrzostwo. Usain Bolt jest najszybszym człowiekiem na świecie, tak go postrzegamy, ale tylko dlatego, że sami tak prędko nie biegamy. Określenie kogoś jako mistrza jest definicją nie jego ale nas. My nie jesteśmy mistrzami. Konstruktywne jest dla nas, że tak szybko nie biegamy, nie jeździmy, nie panujemy tak perfekcyjnie nad piłka…

Ogranicza nas ciało, wiek, wiedza, doświadczenie. W niczym nie możemy osiągnąć absolutu. Jedynie wymierne jest to czym jesteśmy, nie co osiągnąć (potencjalnie) możemy. Opisując się dokonujemy samoograniczenia - Polak, mężczyzna, ojciec, a przede wszystkim niemistrz w biegach, piłce, pływaniu, zmywaniu, czytaniu, opowiadaniu bajek, naprawianiu dachu, …

Definiując się przez własne słabości, niedociągnięcia, odcinając wszystko co ogólne, doskonałe bronimy się przed rozpłynięciem w nijaką nieskończoności, ale i przed groźbą poczucia się posiadaczem całej prawdy, wiedzy, bycia Bogiem.



piątek, 12 września 2014

przewrót kopernikański

Z niewielkim, jak na mnie, poślizgiem przeczytałem treść wystąpienia Bronisława Komorowskiego przed Bunestagiem, w którym przywołał on hasło enerdowskich opozycjonistów - "Wir sind das Volk" ("To my jesteśmy narodem"). 
W opinii polskiego prezydenta hasło to miało być: "(...) wołaniem o uznanie podmiotowości obywateli i ich suwerenności wobec władz państwa." Nie mogłem nie zwrócić uwagi na to zdanie. Nie dlatego, że jest jakoś szczególnie cenne, ważne intelektualnie, czy poznawczo. Jest nijakie, ale wskazuje jednoznacznie na myślenie o państwie jako o instytucji utworzonej przez naród, który z kolei stworzyli ludzie. Wszyscy tak mowia, tak uważają, to jest normalne. Częto jest to nawet zapisane w ważnych aktach prawnych, np.: "Naród żydowski powstawał w Ziemi Izraela. Tutaj ukształtowała się jego duchowa, religijna i państwowa tożsamość. Tutaj po raz pierwszy stworzył on państwo."

Ponad 30 lat temu dokonał się w naukach społecznych i politycznych przewrót, przewrót kopernikański. Ernest Gellner stwierdził, że to państwa stworzyły narody, nie odwrotnie. 

Jest to stwierdzenie tak dziwne, że chyba niemożliwe, nieprawdziwe. Czyż słońce nie wschodzi na wschodzie i nie zachodzi na zachodzie? Przecież wszyscy to widzą!
A jednak tworzące się w XIX wieku państwa kapitalistyczne potrzebowały, ze względów gospodarczych, unifikacji. Ta prowadzona była  przy wykorzystaniu edukacji, policji, wojska, mitologii, aż do skutecznego scalenia lokalnych społeczeństw w państwa narodowe.
Narody nie mogą być wobec swych stwórców suwerenne. Państwa są suwerenne. Nawet jeśli słyszymy o suwerenności narodu, to suwerenność ta zrealizowana ma być poprzez istnienie narodu w państwie. Albo państwie "tego narodu", albo jako mniejszość w obrebie państwa, które gwarantuje tej mniejszości jej narodowe prawa. Tak, czy siak ostatecznym gwarantem praw narodu, ich depozytariuszem jest państwo. Państwo jest nie tylko suwerenem, w stosunku do narodu jest suzerenem.

O tym dlaczego w dyskursie poświęconym narodom i  państwom burżuazyjnym posługujemy się feudalnymi pojęciami "suweren" i "suzeren", mam nadzieję napisać więcej już niedługo.
 

czwartek, 4 września 2014

McDonald uczy.

Rodzinna wycieczka rowerowa do Sopotu nie jest wyzwaniem sportowym, ale rodzicielskim i owszem. Rozrywki, na miejscu, odpowiednie dla wszystkich chłopców, aprowizacja, przewidywanie zdarzeń nieprzewidywalnych, itp.,itd. Ładnych parę godzin, w których możliwości zwizytowania McDonalda jest nie do przecenienia.
Yoda powiedziałby: "Fast food drogą na Ciemną Stronę jest." Ulegam ja, ulegają moje dzieci tej Mocy.


Dziś nie o kaloriach i cholesterolu. Będzie smutniej.
Odstajemy w kolejce, odczekujemy na zamówienie. Czas trwania obu czynności pozostawał w dodatniej korelacji z wielkością sieci z usług której korzystaliśmy, dzieci na krawędzi, ja, jak łatwo odgadnąć, luz. I patrzę w tym luzie, na młodych ludzi uwijających się przy frytkach, burgerach, colach. Ogromny koncern pozwala im zarobić pieniądze i pisać pierwszy rozdział CV. No, sam na nich też zarabia. Ogólnie OK.
Ale nie jest tylko tak. Ci młodzi ludzie każdym wydanym zestawem, każdą otrzymana pensją uczą się, że ten właśnie świat jest normalny, że tak ma wyglądać teraz i na zawsze. Tworzą go klienci, z rodzinami lub solo, oni sami kupujący, czy odkładający pierwsze pieniądze, sensowna, spójna wizja, z dobrym marketingiem.
Czy jest coś złego w tym, że uczący się, młodzi ludzie wykonują ciężką, choćby i relatywnie mało płatną? Przecież nie potrzebują zbyt wiele. Niech dorabiają do kieszonkowego, a przy okazji nauczą się co znaczy praca, zarabianie na siebie.
Tego się raczej nie nauczą, nie zarabiają na utrzymanie. Nauczą się, że normą jest zatrudnienie szeregowego pracownika za stawkę tysiące razy niższą niż prezesa, że jeśli za prace można zapłacić mało, to trzeba zapłacić jeszcze mniej. Fałszywe wyobrażenie o zasadach zatrudniania i zapłaty, precyzyjniej, o sposobie wyzyskiwania innych. Z takim wyobrażeniem wejdą w swoje dorosłe życie. Nieliczni jako pracodawcy, liczni jako pracobiorcy. I ci, i ci bezwolni. Uodpornieni szczepionką praktyki w korporacji na wątpliwości. Jedni będą wyzyskiwać, inni pozwolą na to, bo wierzą, że taki jest ich świat. Normalny świat, który kupił ich drobnymi łakociami.

Coś co słyszymy stale, tysiące razy, nie może być głupstwem.
"I'm lovin' it!"

poniedziałek, 11 sierpnia 2014

222 rocznica końca świata

10 sierpnia 1792 obalono we Francji monarchię. Nie oznacza to, że z tym dniem Ludwik XVI przestał rządzić Francją, nie rządził już od dawna, o ile rządził kiedykolwiek. Nawet władcy absolutni nie rządzili sami. (Ostatnią znaną mi, i też nieudaną, próbę takich rządów podjął Towarzysz Wiesław. Ale żeby nie grzebać się w realsocjalizmie,wystarczy poczytać Dumasa.)
W gruncie rzeczy, kto rządzi jest kwestia techniczną, regulowaną prawem, zwyczajami, grą sił oficjalnych i nieoficjalnych. Najistotniejsze jest w obrębie jakiego modelu odbywa się ta gra. System monarchiczny zakłada nadrzędności osoby – króla. Bez tej osoby cały układ traci sens, rozpada się. Pozbawienie króla władzy niewiele zmienia - nie musi rządzić, musi tylko i aż być, ale zrobienie z niego obywatela Kapeta już tak. Zdelegalizowane zostało Królestwo Francji, zabrakło osoby niezbędnej, konstytutywnej. Określenie zmiana ustroju kłamie, w tym momencie coś przestało istnieć.

 
 
 
 
  Obchodzimy właśnie 222 rocznicę końca świata. 

czwartek, 10 lipca 2014

wolnośc cz. 2 - wakacje

Wbrew dominującym poglądom uważam, że życie jest grą o sumie zerowej. Jeśli komuś jest lepiej, to komuś musi być gorzej.
Trwające wakacje są czasem, gdy lepiej jest nauczycielom, gorzej rodzicom, którzy stają na głowie, by gorzej im nie było. Mogą swoim brzemieniem podzielić się z dziadkami lub opłacić najemników.  Ten drugi wariant oznacza jednak konieczność wypłacenia stosownej gratyfikacji finansowej pracownikom obozów, kolonii, czy półkolonii.
Jak ujął to klasyk, wolność polega na możności kupienia jej sobie.


 Czego czytelnikom, kosztem nieczytających, życzę.

niedziela, 29 czerwca 2014

wolność cz.1 - Bóg umarł

"Bóg umarł." Nitsche z rozmysłem mówił o śmierci Boga, a nie o jego uśmierceniu. Człowiek Boga zabić nie może, nie możne wejść w boską rzeczywistość by się go pozbyć, a z pułapu człowieczeństwa jest to niewykonalne. Nitsche nie próbuje zastąpić jednej nadrzędnej zasady inną, nie chce tworzyć nowych bogów, jakkolwiek mieliby się nazywać. Snuje inną, frapującą i obiecującą wizję. Człowiek ma stać się wolny. Wolny od poczucia, że jest ponad nim coś nieosiągalnego, coś co go przerasta i zawsze będzie przerastało, że horyzonty ludzkie są ograniczone jakimś absolutem. Snuje wizję, w której to człowiek wyznacza co chce, co może zrobić. Nie chce z człowieka zrobić Boga, chce człowiekowi dać całkowitą i pełną swobodę działania.
A jednak zdanie "Bóg umarł." to wyraz bezradności, nie triumfu człowieka. Po pierwsze, Nitsche nie potrafi uwolnić się od chrześcijańskiej, więc pełnej Boga, perspektywy. Narracja o bożej śmierci snuta jest bożymi słowami. "Bóg umarł" brzmi jak prolog do słów ewangelisty: "(...) Ja oddaje swoje życie, aby je później odzyskać. Nikt mi go nie zabiera. lecz ja sam dobrowolnie je oddaję, gdyż jest w mej mocy oddać je i potem znów odzyskać.". Nitsche nie może, nie umie Boga uśmiercić. Śmierć Boga jest procesem od człowieka niezależnym.
Po drugie, przyznaje też Nitsche, że Bóg był. Taka idea realnie funkcjonowała w świadomości ludzkiej. Więcej, nadal funkcjonuje i będzie funkcjonować tak długo, jak długo świat w śmierć Boga nie uwierzy.
I wreszcie po trzecie, skąd Nitsche wie o śmierci Boga? Kto i skąd o tym może wiedzieć? Kto jest, był pośrednikiem między Bogiem a człowiekiem? Kto stał u jego łoża śmierci? Czy ktoś zajął teraz jego pozycję i z góry mówi do ludu ustami filozofa? Czy to sam Nitsche? Jeśli tak to cała opowieść o "śmierci Boga" nie ma sensu. Sprowadza się do zmiany etykiet przed ołtarzami. A może wniosek o śmierci Boga wysnuty został z obserwacji świata? Czy świat po śmierci Boga stał się inny? Zdanie "Bóg umarł" to teoretyczny koncept tak samo prawdziwy, jak fałszywy.

W gruncie rzeczy Nitsche podjął tylko próbę obalenia chrześcijańskiego wyobrażenia Boga, jednego z wyobrażeń. Niechcący, być może, przyłączył się do teologii negatywnej, według której niemożna zamknąć Boga w jakiejkolwiek dostępnej człowiekowi formie, jakimkolwiek opisie. Próba uwolnienia człowieka spod dominacji Boga wskazuje na siłę pojęcia "Bóg". Pozbawić świat Boga, może tylko sam Bóg. tylko Bóg może zapewnić światu wolność od Boga. Jaki jest świat, w którym Bóg umarł? Czy rzeczywiście jest od Boga wolny? Czy odkrycie, stwierdzenie śmierci Boga czyni ludzkość wolną? Jak wygląda percepcja takiego "odkrycia"? Czy jest to możliwe do przyjęcia? Zdanie o śmierci Boga nie jest bluźnierstwem, jest Boga apoteozą. Bo wycofanie się Boga ze świata jest tym właśnie co Bóg winien zrobić, by pozostać Bogiem. To jaką nazwę nada temu człowiek jest bez znaczenia.

Bóg daje nam wolność, w tym także wolność definiowania Boga. To człowiek określa czym Bóg jest, albo precyzyjniej gdzie go nie ma. To ostateczna wolność, Bóg nie ustanawia żadnej granicy, sami ja tworzymy. Nitsche błędnie wierzył, że człowiek uwolniony od Boga będzie wolny. Nie jest wolnością zniesienie wszelkich granic, jest nią zdolność do ciągłego granic przekraczania, bo granice zawsze były, są i będą. Negując istnienie granic, barier udajemy, nie chcemy widzieć naszych ludzkich ograniczeń, tego co właśnie nas definiuje.
Śmierć Boga nie uwalnia nas od niego. Jeśli umarł, nie można się od niego uwolnić, bo go nie ma. A jeśli ktoś nadal czuje się przez Boga uwięziony, mimo że jednocześnie ogłoszona została Boga śmierć, oznaczać może to tylko jedno - dla tego kogoś Bóg nadal żyje. Walka z Bogiem jest zawsze uznaniem jego istnienia.
Wolnością jest zrozumienie, że Bóg jest tylko tam, gdzie chcemy, żeby był.



eksperci

Mundial w Brazylii bardziej śledzę, niż oglądam, niestety. To co udało mi się obejrzeć ucieszyło moje oczy i serce. Ładne mecze i bramki.
Jak co cztery lata mam swoich faworytów, którzy koniec końców nie zdobywają mistrzostwa. Sam jestem ciekaw, czy i tym razem się pomylę. W Niemczech obstawiałem Ukrainę, a w RPA Brazylię. Nie były to typy zbyt oczywiste, ale i nie absurdalne, bo choć i jedni i drudzy odpadli już w ćwierćfinałach, to przegrali minimalnie z późniejszymi finalistami. Teraz czas na Meksyk.


Tak sobie wymyślam, kto mógłby wygrać, bo jestem zwykłym nieczęstym oglądaczem i fotelowym kibicem, ale tzw. eksperci też niezłe maja pomysły.

Najbardziej lubię, gdy wracają pamięcią do zamierzchłych czasów,  nie ma to żadnego przełożenia na to co się dzieje na boisku, ale milo posłuchać. To, że się mylą łatwo im wybaczam, natomiast tego, że nie silą się na jakikolwiek obiektywizm, w tym co mówią, już nie. Słyszymy, że niestety jakaś drużyna z Afryki, czy Ameryki Środkowej strzela bramkę Europejczykom, albo długie minuty o tym co niby potrafi jakiś gigant, ale w grze tego nie ma, to trzeba poopowiadać itd., itp.

W sumie im zazdroszczę, mówią co chcą, jak chcą, o czym chcą, bez żadnych konsekwencji.



sobota, 28 czerwca 2014

a to zabili nam Ferdynanda

Jak ten czas leci, już setna rocznica zabójstwa arcyksięcia Franciszka Ferdynanda w Sarajewie. Wydarzenia, które bynajmniej nie było przyczyną, ale tylko pretekstem do rozpoczęcia wojny światowej.
Sama w sobie wojna ta, jak uważam,wywołała daleko istotniejsze skutki niż jej II następczyni. Zdefiniowała mitologię narodową Niemców, Rosjan, Ukraińców, Polaków, Węgrów, Litwinów...


Ale nie następstwa sarajewskiego zamachu mnie interesują. Ciekawsze są jego przyczyny. Dlaczego Serbowie wzięli na celownik pobożnego Habsburga? Szwejk zdradził jedną z możliwych motywacji - był tłusty i w takiego łatwiej trafić. To dość prawdopodobne, choć nie dość satysfakcjonujące.
Wiek XIX przyniósł wielką  erupcję zamachów na głowy koronowane, nieprzypadkowo. Do czasów Rewolucji Francuskiej królobójstwo było rzadkim zjawiskiem. Przyczyna może się nam wydać dość niepojęta. Otóż król nie był osobą rządząca państwem, on był państwem.  Zdanie Ludwika XIV "Państwo to ja." nie było wyrazem jego megalomani, nie wynikało z jego nadzwyczaj silnej pozycji jako władcy, to był truizm. Skąd we Francji zwyczaj natychmiastowego przekazywania władzy królewskiej. Słynne "Umarł król niech żyje król" to nic więcej niż wyraz ciągłości państwa. W Polsce, gdzie królem nikt z automatu nie mógł zostać, do czasu wyboru nowego suzerena wymyślono specjalną funkcję interrexa. Na czas bezkrólewia królem był prymas.
Zabicie króla de facto było próbą zniszczenia państwa, było czynem niemieszczącym się w wyobraźni, całkowicie nieakceptowalnym społecznie.
Zamachy na pomazańców bożych stały się możliwe (bo akceptowalne przez wcale nie marginalne grupy społeczne), gdy przerwana została ideowa tożsamość monarchy i państwa.
Zamach na następcę tronu Austro-Węgier dokonany został przez anarchistę, który działał na zlecenie organizacji nacjonalistycznej. Cóż za niesamowite połączenie. Serbska Czarna Ręką najdobitniej jak to możliwe, przez fizyczną eliminację mogącego w każdej chwili wstąpić na tron arcyksięcia, zanegowała habsburskie prawa do Bośni. A narzędziem był negujący państwowość anarchista.


I wojna światowa obaliła porządek świata, w którym dominującą rolę grały imperia, związki krajów-narodów powiązanych ze sobą osobą władcy. Porządek, który musiał runąć niezależnie od tego, którego Ferdynanda zabito.


niedziela, 22 czerwca 2014

taśmowanie

Jak nasz średni syn się urodził, miał problem z pępkiem. Mięśnie nie trzymały jak trzeba i pediatra wysłał nas do chirurga dziecięcego. To był jakiś konował i chciał Julkowi ten brzuch plastrować - oklejać taśmą. Niby takie fizyczne krępowanie ma pomagać. Poszliśmy na to plastrowanie raz i wystarczyło. Bo skonsultowaliśmy z innym chirurgiem i to wyśmiał. Powiedział, że jeśli Julek nie ma w przyszłości zamiaru dźwigać ciężarów, to nic nie trzeba robić.


Jeśli w przyszłości nie ma zamiaru dźwigać ciężarów. Ale jeśli będzie jednak miał taki zamiar, to niestety złamaliśmy mu karierę ciężarowca.
Z politykami jest podobnie jak z dziećmi, które w przyszłości maja zamiar dźwigać ciężary. Jeśli mają zamiar zajmować się tym podłym, dokoksowanym sportem pod nazwą rządzenie, to powinni wiedzieć, że podlegają taśmowaniu. To jest zabieg standardowy. Powinni się na to przygotować.
Koniec.

niedziela, 15 czerwca 2014

ojciec z rybnika

"Smuga cienia" nie jest powieścią o starzeniu się. Opowiada o czymś zupełnie innym.
Młody człowiek otrzymuje możliwość, dar od losu, bycia kapitanem statku. Niespodziewany awans, jak go nie przyjąć? Przyjmuje. Dalsze perypetie, nieprzewidziane, zaskakujące kłopoty są w gruncie rzeczy niczym wobec faktu, że najważniejsze wydarzenie w życiu już było, gdy główny bohater zdecydował się przyjąć kapitanowanie.
Pewne decyzje są ostateczne. Od wtedy mógł być kapitanem statku, ale nie mógł też być nikim mniej. Conrad napisał książkę o byciu dorosłym. Smuga cienia to nie dotknięcie śmierci, to śmierć młodości. Młodości, która jest omnipotentna. Mogę wszystko, wszystkie drogi we wszystkich kierunkach są jeszcze otwarte. Dorosłość jest zaś wąską, jasno wytyczoną ścieżynka, z często zerową możliwością manewru.





W publicystyce dotyczącej tragicznej śmierci dziewczynki z Rybnika, dominuje narracja szukająca usprawiedliwienia dla winnego zdarzenia ojca dziecka. Zagonienie i w konsekwencji zapomnienie ma wyjaśnić to co się stało, bo przecież ten mężczyzna nie był "złym" ojcem, poświęcał córce czas, bawił się z nią...
Ten świat, ten świat - mówią gazety. Ja o mało co, też tak nie miałem/miałam - komentują ludzie.
Nie będę miły dla ojca z Rybnika. Sam zapominam o wielu rzeczach, wiele robię odruchowo. Jednak przede wszystkim opieka nad dzieckiem, jest pracą jak każda inna praca z ludźmi - wymaga odpowiedzialności i czasu. Opieki nad dziećmi nie można wykonywać przy okazji! Przy okazji znaczy bez pełnego zaangażowania, często byle jak. Nie ma znaczenia, czy będzie to robiła kobieta, czy mężczyzna.
Niektórym wydaje się, że można być doskonałym pracownikiem, mężem, ojcem, kumplem .... To jest niemożliwe jednocześnie, zawsze coś zaniedbamy, zawsze coś będzie ważniejsze.
Ten ojciec nie był dobrym ojcem, bo wybrał w tym konkretnym momencie swego życia, bycie dobrym pracownikiem. Wybrał źle i ponosi tego konsekwencje. Szczerze mu współczuję, ale to jego wina i będzie musiał z tym się zmierzyć.

Myślę, że wybrał źle bo był niedorosły. Nie rozumiał, że pewne decyzje ograniczają nas na całe życie. Jeśli mamy dziecko, nie możemy żyć jakbyśmy go nie mieli. Jeśli ktoś jedzie do pracy i o niej myśli, oznacza to, że już jest w tej pracy, niech nie udaje, że jest inaczej. On się tym dzieckiem nie opiekował dlatego doszło do tej tragedii.

A świat zapewne jest winny, bo wmawia nam, że nie ma nic lepszego niż młodość. Kusi nas wszechmożliwościami. Nie chce powiedzieć nic o byciu niemłodym, to się źle sprzedaje.

sobota, 8 marca 2014

Życie grozi śmiercią.

Koleżanka Ala opowiadała nam kiedyś, jak wynajmując mieszkanie u starej starowinki, usłyszała od niej pytanie: "Pani Alu, niech pani popatrzy, tu mi się chyba jakaś zmarszczka Zrobiła?". Jak potraktować takie pytanie w ustach pomarszczonej jak jabłuszko wiekowej kobiety, jak znaleźć akurat tą zmarszczkę wśród tysięcy innych? Śmiać się, doszukiwać się prowokacji, wysłać siebie lub ją do okulisty?




Historyjka jest przezabawna, ale ... dotyka też problemu do czego potrzebna jest starość. Czy jest potrzebna?
Wbrew otaczającej nas, obowiązującej wizji. Tak, jest potrzebna. I to na kilku poziomach.
Trywialnie, dla uchwycenia nietrwałości. Jak bardzo byśmy nie chcieli się zdystansować od upływu czasu, on biegnie. nie tylko dla produktów spożywczych w lodówce.
Subtelniej, dla uchwycenia zmiany. Czujemy życie, gdy co dzień jest inne. w "Dniu świstak" Bill Murray zostaje uwięziony w jednym jedynym dniu, który zawsze rozpoczyna się tak samo. I przez pewien czas każdy dzień jest identyczny, to piekło. Zły dzień przez wieczność, można oszaleć i główny bohater jest już tego bliski. Ratuje go odkrycie, ze choć dzień wciąż jest ten sam, on może być inny. ratuje go kształtowanie, zmienianie siebie.


Każdy nasz dzień jest potencjalnym dniem świstaka - możemy udawać, ze musi być identyczny jak wczoraj, że jesteśmy identyczni, ze nic się w nas nie zmieniło. Na dłuższą metę to przecież koszmar. Łatwiej zrozumieć, że jednak coś jest inaczej, gdy w lustrze zobaczymy zmarszczkę. warto jakąś zobaczyć, choćbyśmy wcześniej przegapili 999 innych.
Eschatologicznie, dla zrozumienia, że każdego dnia zbliżamy się do śmierci. Lem napisał gdzieś w "Bajkach Robotów", że jest taki punkt między przyszłością, a przeszłością, gdzie czas nie płynie, gdzie zastygamy w wieczności i nazwał ten stan NUDĄ. Tylko istnienie śmierci nadaje sens naszemu istnieniu. Bez niej zastyglibyśmy, hibernowali bez przebudzenia. Bez śmierci nic by się nie działo. Jeśli potraktujemy śmierć jako naszego wroga, jeśli zostanie pokonany, to życie, w naszym ludzkim rozumieniu straci sens. Tylko w śmierci odbija się życie. Bez śmierci życie byłoby wartością bez znaczenia, warto żyć, bo żyć nie będziemy.

9 marca.

"Jest tyle wierszy o pierwszym maja, że będę pisał tylko o drugim dniu tego miesiąca."  (Pablo Neruda.)          
Osaczają nas różne daty, prześladują. Dzień Kobiet, albo jeszcze mocniej (jak było w czasach słusznie minionych) Święto, to jeden z takich przypadków.
Nie ma w nim niby nic złego, a uwiera. Choć ból głowy czuję dopiero przy zdaniu, że dzień kobiet powinien być przez cały rok.
8 marca nie jest oczywiście maskulinistycznym listkiem figowym przykrywającym 364,25 dnia wyzysku kobiet przez mężczyzn. To kulturowy twór akceptowany ochoczo przez większość społeczeństwa. Nie ma w zasadzie nic wspólnego, z wyzyskiem lub nie płci słabej. Jest jednym z dowodów na konformizm społeczny, ale chcemy czy nie większość każdego społeczeństwa, w każdym miejscu i czasie taka właśnie jest.
Zabawne jest dostrzec, jak osoby czy organizacje, które chciałyby odstromić schody, czy rozbijać sufity, wykorzystują do organizowania swych akcji właśnie ósmy dzień marca. Ta data powinna być dla nich zakazana. Wszelka aktywność, nawet wymierzona w ideę dnia kobiet, utrwala rozumienie tego dnia, jako szczególnego, wyjątkowego bo niemęskiego w męskim świecie.
A świat wokół nas jest męski, kultura którą oddychamy jest męska, język którym mówimy jest męski... Taka jest rzeczywistość, nie jest ani zła, ani dobra. taka jest.
Nie zmienia jej nagle żadne manify, teorie, deklaracje, publikacje, święta, antyświeta, jednak dobrze że to wszystko się dzieje. Bo jak głęboko wierzę świat powinien się zmieniać, a negowanie męskiej dominacji zmianie świata służy dobrze.
Nie chcę dominacji kobiet, byłaby taka samą pułapką, w jakiej jesteśmy.
Co by było, gdyby w muzeum pozamieniać podpisy pod obrazami?


Jaki odsetek zwiedzających obojętnie przeszedłby obok van Gogha a zachwycałby się jako arcydziełem dajmy na to moim bohomazem, tylko dlatego że podpisalibyśmy go właśnie "van Gogh"? Pewnie bardziej 98, niż 8 procent. Niestety ludzie czytają etykiety, wierzą, że podpisy umieścił ktoś mądry, że trzeba im ufać. Niestety zamiana etykiet pod eksponatami, zmienia eksponatów percepcję, zmienia same eksponaty.
Żeby tak nie było, przynajmniej dla moich czytelniczek i czytelników, o Dniu Kobiet mogłem pisać najwcześniej 9 marca.



środa, 5 marca 2014

Jakub nad potokiem Jabbok.

Uważa się często, że może najbardziej tajemniczy fragment Pisma Świętego dotyczy nocnej walki Jakuba nad potokiem Jabbok. Z kim walczył, skoro po skończonej walce usłyszał: "Walczyłeś z ludźmi i Bogiem i zwyciężyłeś."?


Czy mógł walczyć z Bogiem, a co więcej, jeśli rzeczywiście jego przeciwnikiem był Bóg, czy mógł taką walkę wygrać?
Szukając odpowiedzi na te pytania, warto popatrzeć na wydarzenia nocy w Penuel, w kontekście wcześniejszych losów Jakuba i jego najbliższych - ojca, matki, brata. Wydarzenia tej nocy są kontynuacją wcześniejszej jakubowej walki, walki z przeznaczeniem.
Już rodząc się walczył, walczył ze swoim bratem Ezawem, walczył by być pierwszym, nie drugim.  Trzymał rodzącego się brata za piętę, kupił pierworództwo za miskę soczewicy, oszukał ojca, by otrzymać jego błogosławieństwo. Udało mu się odkupić od Ezawa pierworództwo, udało mu się uzyskać błogosławieństwo Izaaka, a jednak walczył dalej. Z kim i o co, skoro osiągnął to czego chciał? Walczył, bo oczywiście ciągle nie miał tego czego pragnął.


Pierworództwo, błogosławieństwo uzyskał tylko pozornie, za ich zdobyciem stało kłamstwo i oszustwo.
Ezaw w zasadzie nie podejmował żadnej walki z Jakubem. Gotowy był swoje pierworództwo mu oddać. Postępował tak by z jednej strony nikt mu niczego, jako dziedzicowi, nie mógł zarzucić, ale z drugiej by niejako się z tego pierworództwa wykręcić, by żyć bez brzemienia odpowiedzialności za Naród Wybrany. Fakt, że urodził się pierwszy nie określał go, nie determinował jego życia. Wolał rzeczy ziemskie, nie boskie. Nie chodzi tylko o miskę soczewicy, też o dary jakie otrzymał już po nocy walki Jakuba, od swego brata. Nie został patriarchą, bo Bóg dał mu wolność wyboru. Ezaw sam się pierworództwa pozbawił, z pewnością nie zrobił tego Bóg.
Zresztą, czy dla Boga pierworództwo jest aż tak biologiczne, tak proste, wymierne i policzalne, czy sprowadza się tylko do kolejności przyjścia na świat? Czy ten dar (boży), my ludzie umiemy lepiej dostrzec i zinterpretować niż ten kto go udziela? Może pierworodnym może być ten "drugi", albo i "trzeci", albo jak w przypadku Dawida - ostatni? Czy dla Boga to niemożliwe? Więc może Ezaw nigdy pierworodny nie był?
Izaak nie wiedział jak ma postępować. Widział rożne zachowania synów, ich różną postawę. W gruncie rzeczy chciał być oszukany, przecież wiedział, że nie Ezawa błogosławi. Udawał, że wierzy w przebierankę syna, wystarczył mu kiepski pretekst, by na swego prawowitego dziedzica namaścić młodszego syna. Tego który tego chciał i na to zasługiwał. Gdy podstęp się wydał, a nie mógł się nie wydać, wykpił się od naprawienia "błędu", choć mógł to zrobić i do tego okrasić swą nową decyzję, jakimś spektakularnym przeklęciem Jakuba.
Wszystkie osoby, uczestniczące w tym dramacie, grały. Dyskutowały z Bogiem i miedzy sobą o przeznaczeniu, losie, własnych decyzjach, podejmowanych działaniach. Bóg stworzył ich aktywnymi, to nie są bezwolne figurki w rękach Pana. Bóg ich stworzył, ale dał im też wolna wolę. Wolę i moc do przemienienia się. Przy podejmowaniu decyzji, co ciekawe, wszyscy oszukują, naginają świat, tak by był po ich myśli.
Czy Jakub wybiera najlepszą drogę, taką miła Bogu? Czy walka jest miła Bogu, walka z Bogiem, z jego decyzją, by pierwszy narodził się Ezaw? Jakub podjął walkę, choć nie mógł przecież pokonać Boga. Nie mógł wygrać w walce, ale dzięki walce, tak. Walka to rewers modlitwy. Łatwiej to dostrzec, gdy przyjrzymy się modlitwie – jakże często jest walką. Walczył z Bogiem całym swoim życiem, chęcią zdobycia pierworództwa, którego nie miał. Bóg dał pierworództwo Ezawowi, a Jakub o nie walczył, walczył z ludźmi, a przez nich z Bogiem. I wygrał otrzymał to błogosławieństwo, którego mu jeszcze "brakowało", to boże.
Jakub potrzebował tej walki, by stać się innym człowiekiem. Ta trwająca wiele lat walka-modlitwa, ukształtowała go. Stał się innym człowiekiem - Izraelem. Ta noc nad potokiem Jabbok była nocą narodzin nowego dziedzica Abrahama. Został pobłogosławiony jako Izrael, nie jako Jakub.
Jakub dostaje nie tylko nowe imię - symbol tego, że jet nowym człowiekiem. Jest też przemieniony fizycznie. Kuleje, ma wywichnięty staw biodrowy. Czyżby Bóg chciał go pokarać, że ośmielił się z nim walczyć? Miałby to być znak mocy boże? Raczej sensowny i konsekwentny symbol przemiany w inna osobę. Ten widzialny, fizyczny, dotykalny znak jest potrzebny samemu Izraelowi. Dla jego samoakceptacji, jako dziedzica narodu wybranego. Dla otaczających go ludzi, którzy mieli zobaczyć kogoś nowego, a nie tylko usłyszeć jego nowe imię. On sam i jego otoczenie niejako zobaczyć mają palec Boży. Widzieć, że Jakub walczył i stał się po tym starciu inny. Widząc ślady walki łatwiej uwierzyć, że była i że została wygrana.
Przemiana fizyczna była tym potrzebniejsza, że Jakub nie był "skałą". Mimo wygranej nocnej bitwy, pozostał człowiekiem pełnym wątpliwości, niepewności. To wywichnięte biodro miało mu właśnie przypominać, stale przypominać o walce, którą stoczył, o zwycięstwie, o fakcie, że rzeczywiście , realnie coś się wydarzyło, że nie był to tylko sen, zwidy i majaczenia. Miało mu przypominać o Bogu. Ułomność miała stać mu się pomocą.
Bóg w zasadzie nie zmienia Jakuba w Izraela. Precyzyjnie rzecz ujmując Bóg pozwala Izraelowi narodzić się na nowo. Tak by jego pierworództwo i idące za nim boże błogosławieństwo,były "legalne" , a nie wyłudzone. Ale to nowe imię, to nie jakiś tam boży fortel, by dać "pod stołem" Jakubowi wymarzone pierworództwo. Jak napisałem, to nie Bóg, to sam Jakub dokonuje swego przejścia w inne "ja". Korzysta przy tym ze swej wolnej woli, to jego wybór. Historia Jakuba, to świetna odpowiedź dla wszystkich, którzy chcieliby położyć się pod palma i nic nie robić, skoro Bóg i tak decyduje o wszystkim. Po Penuel Jakub -Izrael nie stał się półbogiem, mocarzem, nawet w wymiarze moralnym, nadal wahał się, wątpił, grzeszył. Czy przeszedł więc przemianę, jakąś inicjację do bycia patriarchą? Mimo wszystko, tak. Uwierzył, że może, że choć Bóg może nic mu bezpośrednio nie dał, to miał dość siły, rozumu, i wiary by wywalczyć, co chciał. Jakub to wykorzystał – mógł i potrafił, choć wcale nie musiał.


Gdy w Ewangelii czytamy o cudach Jezusa, uderza powtarzające się zdanie: "Twoja wiara cię uleczyła." Ludzie dokonują cudów sami, nie Bóg, choć to on jest drogą.

sobota, 8 lutego 2014

śmieciarze

Jeśli dobrze to zrozumiał i opisał Malinowski, to Triobriandczycy wierzyli, że jedzenie nie służy do zaspokajania jakichś szczególnych życiowych potrzeb, ale pomaga tylko w wytwarzaniu kału. Może i mieli co do tego jakieś wątpliwości, może przemykało im przez myśl po kilkudniowym poście: "A może to ssanie w żołądku i brak sił ma coś wspólnego z tym, że dawno nie miałem niczego w ustach?". Oficjalna wykładnia była jednak, jak była. Jedzenie było czynnością absolutnie niezbędną i sensowną dla ładu wyższego rzędu. Ładu, którego nie można podważyć, który jest inny od naszego ludzkiego. Robimy coś bo tak trzeba robić, a nie dlatego, że nam osobiście jest to potrzebne.


Lubiłem, mieszkając w Krakowie, iść rano przez Rynek. Brak turystów, a jednocześnie dość duży ruch. Dostawy, dostawy, dostawy... I śmieciarze, śmieciarze, śmieciarze...
Ten sam co na Triobrandach boski ruch materii. Aktywność zamknięta w cyklu DOSTARCZYĆ -ZUŻYĆ - POZBYĆ SIĘ. Bez zastanowienia, czy ma to jakiś ludzki sens. Śmieci są w tym cyklu istotą bardziej niż człowiek. Posiadają jeden z najważniejszych boskich przymiotów "są". Przez samo swoje istnienie wprowadzają ład. Świat nie wytwarzający śmieci stałby się ułomny, może nawet by się rozpadł.
Zrobiliśmy ze śmieciarzy strażników kosmicznego ładu, którego na wszelki wypadek nie próbujemy nawet zrozumieć.

sobota, 1 lutego 2014

Emancypacja dla niezaawansowanych cz. 2, czyli cynaderki.

Julek zadał mi pytanie, czy można jeść jaja żółwi. Odpowiedziałem, że tak. Że można jeść wszystkie jaja. Wskazując własne jąderka zapytał, czy te też? Zaskoczyłem go nieco stwierdzając, że też można, że jest taka potrawa – cynaderki.

Szukałem jakichś informacji o cynaderkach w sieci. Ku memu zaskoczeniu przekonałem się, że większość internautów utożsamia cynaderki z nerkami. Większość z mniejszości, która kojarzy takie pojecie. Ale nawet wśród tych wiedzących z jakiej części byka gotuje się tę potrawę, często wyczuć można rodzaj oporu co do możliwości jedzenia jąder.
Okradliśmy się z wielu doznań. Nie znamy prawdziwych zapachów, głosów często wyglądu innych ludzi, zwierząt, roślin. Nasz świat jest sterylnie ładny, jak czyściutkie zwierzęta z reklam. Łatwiej nam myśleć o krowie, jako o fioletowym czymś dzięki czemu mamy mleko i czekoladę niż o wiezionym, atakowanym przez pasożyty, czy insekty stworzeniu, które zostało sprowadzone do produktu elegancko schowanego w butelce lub kartonie. Bycze jądra też kłócą się z naszą estetyką. Przecież zjadliwe części zwierzątek powinny być ładne! Nie jakieś, fe, podroby. A już jądra, bez przesady. Co innego, jeśli przepuścimy te wszystkie "odpadki" przez maszynki do mielenia, dodamy benzoesanu sodu i innych uwspółcześniaczy i dostaniemy normalną parówkę. Jedzenie rzeczy dziwnych, to folklor, albo wyrafinowana, droga rozrywka kulinarna.
Ale nie chodzi mi o to jakie śmieci zwykle jemy. Chodzi mi o to, że nie chcemy dostrzegać, chcemy wyprzeć ze swej świadomości fakt zjadania innej istoty. Ewolucja naszej moralności sprawiła, że nie aprobujemy nawet myśli, o konsumowaniu czegoś co wydaje się nam podobne do nas, ludzkie. Serca, nerki, jądra, wątroba, płuca, języki są w gastronomicznej defensywie. Raczej nic nie zmieni tego procesu. Zjadamy mięso, nie chcąc jednocześnie zjadać zwierząt, nie chcąc nic o tym wiedzieć. Chcielibyśmy bronić naszych braci mniejszych przed wysyłaniem do rzeźni, bo się zestarzały, przed cierpieniem zadawanym w rytualnym uboju, przed trzymaniem w ciasnych klatkach, zatuczaniem na śmierć...

Coraz częściej widzimy w nich żywe istoty. Sensem emancypacji jest upodmiotowienie tych, którzy za podmioty nie byli traktowani. Na naszych oczach dokonuje się właśnie wielki proces emancypacji. Zwierzęta przestają być przedmiotami.

czwartek, 30 stycznia 2014

Emancypacja dla niezaawansowanych cz. 1, czyli kości zostały rzucone.


Najsłynniejsze zdanie Cezara dotyczy kości, drugie co do popularności skierowane jest do Brutusa. Jeśli te zdania w ogóle wypowiedział, to pierwsze związane jest z jego zenitem, drugie jest ostatnim. Jak łatwo się przekonać, osobiście polecam zobaczyć u Felliniego, Rubikon jest mizernym strumyczkiem w sam raz nadającym się do mycia nóg lub pojenia kóz. A jednak jego przekroczenie było jednym najważniejszych wydarzeń świata starożytnego. Cezar, obecnie znany głównie jako przeciwnik kilku galijskich wojowników, jednego druida i jednego psa, wówczas wielki wódz legionów rzymskiej republiki, zbrojnie, zza rzeczki, przeciw tejże republice wystąpił i wygrał. Militarnie.
Czy poza władzą w Rzymie, jeszcze coś wygrał? Czemu został zabity w zamachu, z rak dawnych przyjaciół? Jak napisał Clausewitz, nawet zwycięzca, po zakończeniu wojny nigdy nie osiąga tego co zamierzał przed jej rozpoczęciem. Bo sam proces wojny wszystko zmienia. Inne są punty odniesienia, mamy inną wiedzę, ponieśliśmy straty, ktoś zginął, ktoś uciekł itd. itp. Cezar dokonał przewrotu, którego konsekwencji nie mógł do końca przewidzieć. W swym subiektywnym odczuciu, popieranym przez wielu, chciał i zrobił dobrze. Wzmocnił państwo, rozprawił się z populistami. Jednak nie wszyscy to tak oceniali, bo zniszczył ducha republiki. Słabego, chwiejnego, przekupnego, ciężko chorego, ale dla wielu, z Brutusem na czele, cennego.

Emocjonalne, wypowiedziane tuż przed śmiercią, z rak skrytobójców, z ust broczącego krwią przywódcy mocarstwa "I ty Brutusie przeciwko mnie!" skazało tego drugiego okrutniej niż najsurowszy sąd. Został oddartym z człowieczeństwa mordercą, zdrajcą, tym złym. Stało się tak chociaż racje obu stron, nie są oczywiste. Choć wielu ludzi opowiadało się i nadal się opowiada za Brutusem, nawet jeśli nie popiera jego metody pozbycia się boskiego Juliusza. Ale to nie głosowanie, nie rozprawa sądowa. Racje Cezarowi przyznała historia, przyznali jego zwycięzcy spadkobiercy.
Zmiana. Cezar zmiótł republikę, pozostawiając jej fasadę, dekoracje. Można powiedzieć, cofnął bieg dziejów. Cofnął, jak i Brutus, który dla rozstrzygnięcia sporu zabił. Jednak miejsce tych dwóch postaci jest w rozważaniach o emancypacji zasadne. Choć obaj podpisali się pod czymś, co moglibyśmy nazwać reakcją, wstecznictwem, nie mają być antyprzykładem. Nie. Uważam, że są jak najbardziej na miejscu, bo w emancypacji pierwszym, niezbędnym krokiem jest niezgoda na otaczająca nas rzeczywistość. Bez zrozumienia, że do emancypacji dążąc należy zacząć od przekroczenia Rubikonu, nie zrozumiemy jej istoty.
W sobotę zapraszam na cynaderki, część drugą emancypacji dla niezaawansowanych.

wtorek, 21 stycznia 2014

Noe.

Niedawna droga do szkoły i przedszkola z młodszymi chłopcami była biblijna. Zaczął Julianek pytaniem, kim był Eliasz?Informacja, że prorokiem, nie była wystarczająca, a i mnie nie zadowoliła. Ponieważ niestety akurat tej postaci starotestamentowej nie znam dokładnie, rozszerzając wypowiedź o proroku, jako osobie, której Bóg objawia prawdę, użyłem przykładu Jonasza. Chłopcy oczywiście znają tę historię. (polecam genialną książkę "Wielka ryba.", seria Zwierzęta Pana Boga.), co nie przeszkadza w jej dokładniejszym dyskutowaniu. Jest tu miejsce i na konkretne rozważanie, czy tak wielkie ryby rzeczywiście można spotkać, jak i na ukazanie ludzkiego wymiaru wątpliwości Jonasza. lubię tę opowieść o strachu, wątpliwościach, ucieczce, powrocie, zaufaniu, odwadze...
Żądania jeszcze jakiejś opowieści, droga nie taka krótka, i jest Noe. Dobrze jest przećwiczyć liczebniki z czterolatkom, choć powyżej dwudziestu był już nieco znużony, a deszcz ciągle padał. 


Nie zgadzam się z interpretacją, że potop był karą bożą. Potop to parabola zagrożenia jakie wisi nad ludźmi, zagrożenia wynikającego z zapatrzenia się w przeszłość, ze złudnego przekonania o statyczności świata, z fałszywego definiowania dzisiaj jako wczoraj tylko trochę później. Każda teraźniejszość wymaga nowej oceny, jak choćby w naszych czasach zmiany klimatu, łatwa, dla dzieci, do zaakceptowania zmiana tematu. Następnego po drodze.
Noe to człowiek czynu, odczytujący znaki czasu, nie bierny wykonawca bożych poleceń. Widzi co się dzieje i postanawia działać przy wykorzystaniu całej dostępnej mu wiedzy i umiejętności. Opowieść o Noem to pochwała ludzkiej zaradności i mądrości, ale też wskazanie, że cechy takie to wyjątkowy dar.