Nawet jeśli już, kiedyś pisałem o ogromnym znaczeniu , jakie posiada dla mnie stwierdzenie, że "jesteśmy tym, co jemy", to teraz też będzie.
Feuerbach rozumiał to stwierdzenie bardzo literalnie, to wyraz jego światopoglądu, to umieszczenie człowieka w strumieniu płynącej materii, odarciu go z boskości, wyjątkowości, zrównaniu z inną, dowolną składową kosmosu.
Ale jak bywa z każdym chwytliwym zdaniem, zaczyna ono żyć własnym życiem. I dobrze, bo nie ma niczego gorszego niż dociekanie"co autor miał na myśli?". Co miał to miał, istotniejsze, co czyta czytający, a jeszcze bardziej co przeczyta.
Niezauważalnie jesteśmy w Wielkim Poście. Nieistotnie nie pościmy, nieistotnie zresztą i pościmy.
Odczuwalny
może i był koniec karnawału. (Jak dla mnie przede wszystkim przez
tłusty czwartek.) Ale Popielec już nie bardzo był żadnym kulinarnym punktem
zwrotnym.
Wracam do "tłustego". Ta wszechobecność pączków, to ledwie słabe echo średniowiecznego obżarstwa, które do spółki z innymi rozpasaniami, definiowało ludzi na chwilę przed postem. Oni rzeczywiście byli inni przez swoją rozpustę. Świadomie grzeszyli, bo byli innymi ludźmi, niż ci, którzy za chwilę mieli ubrać się we włosiennice. Jedli wbrew jakiemukolwiek sensowi, nie dlatego, że nie miało być jutra, właśnie dlatego, że jutro, wiedzieli, będzie i bardzo konkretnie będzie postne, przednówkowe. Żyli w dynamicznym świecie, gdzie zmiana była normą. Z pewnością te zmiany, przez swą cykliczność, przez ogólne ubóstwo były dość przewidywalne, ale oni żyli i to życie odczuwali. Umieli być różni, przez jedzenie także.
Jemy albo śmieci (parafrazując wójta Hudsona - "Jesz, jak żyjesz, byle jak"), albo bez wyrazu bawimy się w kameleony. I jesteśmy tym co jemy, mało interesującą, wyrzuconą papką, ewentualnie chaotycznym kolażem pozycji z przewodnika.