"Rana" oglądałem tylko raz, jeszcze na studiach. I nie wiem, czy jeszcze kiedyś będę chciał.
Przyzwyczaiłem się, wrosło we mnie przekonanie, że widziałem w tym filmie wszystko co ważne. Jest scena, gdy kamera przestając penetrować pole bitwy zwraca się w stronę nieba, i zanim do niego doszła pomyślałem: "To niebo powinno być zielone". Było takie! To zielone niebo stało się częścią mnie, znienacka, absurdalnie. Wtargnęło nie do mego serca, ale do głowy. Niespodziewana iluminacja.
Uznaję iluminację za pełnoprawny sposób poznania. wierzę w możliwość nagłej, całkowitej jasności, która na nas spada. Ale wierzę też, że do przyjęcia tej zmiany, nowej jakości w naszym myśleniu, musimy być przygotowani. W życiu bym nie poszedł do ciasnej salki w Budzie/Arce na jakiegoś, w dodatku mającego kiepskie recenzje japońskiego Leara, bez wcześniejszego doświadczenia innych kurosawów, fellinich, czy saurów.
W iluminacji największą wartością jest jej nieprzewidywalność. Ćwiczymy, trenujemy, świadomie lub nie, a to co będzie nam ofiarowane jako nagroda, jest zawsze niewiadomą, tajemnicą do chwili stania się.
Dwadzieścia kilka lat temu, uzbrojony w filmoznawcze mistrzostwo, wybrałem się do kina w Muszynie (Baszta?) na "Przeminęło z wiatrem". Klasyk nad klasykami, którego wcześniej nie widziałem. Szedłem z przekonaniem, że zobaczę super kicz, probierz hollywoodzkości, że będzie się z czego pośmiać. Wracałem na kolanach. Byłem też na filmie, ale przede wszystkim stanąłem oko w oko z wizją. Całkowicie fałszywą, z którą się nie zgadzam, ale której nie mogę pokonać. W przeciwieństwie do "Rana" "Przeminęło z wiatrem" oglądałem wiele, z dziesięć jak nic, razy i jeszcze będę oglądał piękną lekcję pokory.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz